26 marca 2015

Marihuana w Holandii - legalna czy nie?

Śledząc wiadomości z Polski i na polskich portalach natykam się ostatnio na sporo informacji o marihuanie. Legalizacja w części USA, doniesienia o skuteczności w terapii padaczki nawet u dzieci, gwałtowny wzrost liczby nielegalnych plantacji w kraju, wyborcze hasła kandydatów i kandydatek na prezydenta chcących ją zalegalizować... Wreszcie tragiczne zdarzenie w Legionowie. Jednym słowem temat obudził ostatnio sporo emocji. Na forach masa komentarzy, w tym odnoszących się do wolnej trawy w Holandii. Jak jest naprawdę? 

Po pierwsze w Holandii marihuana nie tyle jest legalna, co nie jest zabroniona. "Gedoogbeleid" to takie typowo holenderskie określenie na coś, co nie jest właściwie dozwolone, ale tolerowane. Prawo i władze patrzą na miękkie narkotyki przez palce, uznając, że lepiej się przyglądać i kontrolować niż penalizować. A więc rzeczywiście można. Co nie znaczy, że palenie jest aż tak bardzo popularne. Wbrew pozorom Holendrzy przy całym swoim liberalizmie, są dość konserwatywni. Trawka jest więc używką młodzieży, świata artystycznego i kosmopolitycznego Amsterdamu. Tam rzeczywiście można się nieraz upalić po prostu idąc przez centrum. Zapach marychy unosi się przed licznymi coffee shopami (swoją drogą właściwie nie wiem, skąd ta nazwa), zachęcając turystów, z których zresztą część właśnie w celu nacieszenia się tą wolnością do miasta przybywa. Ale ta wolność wcale nie jest taka pełna. Parę lat temu próbowano ograniczyć spożycie, przede wszystkim przez turystów. Naciskały na to m.in. władze niemieckie, które miały spore problemy z weekendowymi turystami jeżdżącymi do Holandii w wiadomym celu (kontrole w pociągach i na drogach były codziennością - nieraz wyglądały jak znane nam z czasów PRL-u kontrole celne na granicy, do rozmontowywania wyposażenia wagonów włącznie). Wprowadzono więc najpierw obowiązek legitymowania wszystkich klientów coffee shopów, a później również obowiązek posiadania wietpasu, czyli swego rodzaju karty członkowskiej. To drugie rozwiązanie weszło w życie tylko w niektórych regionach (bardziej konserwatywne południe). Nie wiem, czy nadal obowiązuje, bo aż tak mnie ten temat nie interesuje, ale w całym kraju nie udało się go wprowadzić. Do coffee shopu może więc wejść każdy, ale musi mieć przy sobie dokument ze zdjęciem oraz poświadczenie miejsca zamieszkania w postaci wydruku z gminnego rejestru meldunkowego. Czyli holenderskie drugi tylko dla Holendrów! 


To jeszcze nie koniec obostrzeń. Trzeba być oczywiście pełnoletnim, nie mieć przy sobie żadnej broni. Limit dzienny wynosi 5 gramów,  a w coffeeshopie trzeba konsumować na miejscu (mam niejasne wrażenie, że w Amsterdamie ten warunek jest rzadko spełniany). W coffee shopach wiszą regulaminy, które muszą być bezwzględnie przestrzegane - dotyczą np. zakazu jednoczesnego spożywania alkoholu, zakłócania porządku itd. O ich respektowanie musi dbać właściciel, w przeciwnym razie ma spore kłopoty. I znów Amsterdam jest chyba inny od reszty kraju. W naszym mieście jest kilka (chyba 3) coffee shopów, ale są pod niezłą kontrolą. Rada miasta reaguje alergicznie na każdy dosłownie incydent w ich pobliżu. Oczywiście policyjne patrole często pojawiają się w okolicy, ale i sąsiedzi oraz przypadkowi przechodnie nie wahają się donieść o każdym uchybieniu. A więc mała wtopa kończy się sporą porażką. Wystarczy że niezbyt świadomy klient obsika ścianę kamienicy w okolicy coffee shopu i już trafiony-zatopiony. Za karę sklepik zamykają. W Amersfoort pierwsze ostrzeżenie to 3 miesiące szlabanu, kolejne 6, 12 itd. Właśnie ostatnio jeden ze sklepów miał taki wypadek przy pracy - po okresie 3-miesięcznej karencji był otwarty dosłownie kilka dni, potem zdarzyła się jakaś bójka i znowu szlaban na 6 miesięcy. Trudny biznes.


Ale za to coffee shopy to całkiem przyjemne miejsca. Jeśli ktoś jest wielbicielem konopi, może tam przyjemnie i bezpiecznie spędzić czas. Wyglądem przypominają bardziej puby niż sklepy (znów mnie męczy ta nazwa), można sobie kulturalnie posiedzieć i nawiązać kontakty towarzyskie. W menu oprócz różnych gatunków substancji właściwej, również zawierające ją ciasteczka, cukierki itp. 




źródło
źródło


Dobra wiadomość dla wszystkich wielbicieli jest taka, że na własne potrzeby można nie tylko posiadać do 5 gramów, ale nawet założyć obie mały ogródek. Hodowla na własny użytek, czyli do 5 krzaczków też nie jest ścigana. Już nieraz zdarzało mi się widywać roślinki stojące dumnie na parapecie wychodzącego na ulicę okna. Jak ktoś nie ma dostępu do sadzonek, może się wybrać na targ kwiatowy w Amsterdamie. To może trochę zbyt szumna nazwa pływających straganów z towarem dla turystów. Wśród ciętych róż, doniczkowych storczyków, cebulek wszystkich możliwych odmian tulipanów, można wypatrzyć zestawy dla niedoświadczonych hodowców. 






19 marca 2015

Zaćmienie czy blackout?

Oglądacie czasem zaćmienia słońca? Ja tak. Na razie najbardziej spektakularne było to w 1999. Nad Polską wprawdzie niezupełnie całkowite, ale jednak głębokie. Kolejne tej klasy będzie w najbliższy piątek (20 marca). Całkowite zaćmienie będzie można obserwować w rejonie bieguna północnego - najlepiej na Spitsbergenie, Islandii, Wyspach Owczych. U nas w Holandii (podobnie jak w Polsce północnej) zasłonięte będzie powyżej 80% tarczy słońca. Najwięcej wzdłuż wybrzeża - od Rotterdamu do Groningen - 84,7%. U nas niewiele mniej bo 84,2 (maksimum dokładnie o 10:37). Wprawdzie zaćmienie to nic nadzwyczajnego, bo zdarza się kilka razy do roku. Ale zwykle częściowe i tylko na pewnych obszarach Ziemi, czyli najczęściej z daleka od nas. Podobno w konkretnym punkcie Ziemi całkowite zaćmienie zdarza się co 360 lat. Ostatnie całkowite zaćmienie objęło Holandię 3 maja 1715 roku. Następne spodziewane jest  7 listopada 2135. Czyli się nie załapiemy. Nic to, trzeba się cieszyć tym, co jest.


źródło

No właśnie, cieszyć. Holendrzy wcale się nie cieszą. W każdym razie oficjalnie. Raczej panikują, zwłaszcza dziennikarze. Niby dlaczego? Zaćmienia bywały nie raz i nic. Ptaki wprawdzie chwilowo nie ćwierkają, psy szczekają a tulipany i krokusy zwiną się na pewno, ale przecież tylko na kilkanaście minut. Więc o co chodzi? To taki trochę milenijny strach. Pamiętacie jak przed wejściem w XXI wiek obawiano się awarii systemów komputerowych i w związku z tym wielkiego chaosu? No właśnie. Na jutro spodziewany jest... spadek napięcia. Spodziewany przez media oczywiście. Moim zdaniem mocno na wyrost. Holandia nie jest w końcu liderem w korzystaniu z energii odnawialnej. Panele słoneczne dopiero niedawno zaczęły się robić popularne, są montowane głównie w prywatnych domach i w ogóle nie ma ich za wiele. A już na pewno nie służą do wytwarzania prądu na dużą skalę. Między innymi również dlatego, że w Holandii jest niewiele słonecznych dni, co wpływa na ich efektywność. Zarząd sieci energetyczne szacuje więc, że o ile piątek będzie dniem słonecznym, straty wyniosą około maksymalnie 500 megawatów, czyli tyle ile produkuje jedna duża elektrownia. A przecież z dużym prawdopodobieństwem dzień wcale nie będzie słoneczny. Panika dziennikarzy wynika więc raczej z obaw związanych z połączeniem systemów energetycznych Europy. Niektóre kraje już całkiem sporo prądu wytwarzają z energii słonecznej. Zwłaszcza sąsiedzi, czyli Niemcy. Całkowita strata może wynieść aż 34000 megawatów. I to w tym samym momencie na całym kontynencie. Co oczywiście grozi wielkim blackoutem (media!).


To tylko panika. Fakt, w Niemczech może "wypaść" w ten sposób 10-20 elektrowni. Ale przecież tylko na kilkanaście minut! Nie na 2 godziny, jak twierdzą niedouczeni dziennikarze. Poza tym i Niemcy i Holandia mają niezwykle stabilne systemy przesyłowe, doskonale zabezpieczone przed spadkami napięcia. Inwestowano w nie przez wiele lat. A dzięki połączeniu systemów pewnie uda się zapewnić prąd wszędzie. Ewentualnie grozi nam niewielki krótkotrwały spadek napięcia. I to właśnie spędza sen z powiek władzom Holandii w tym tygodniu. Nie tam jakiś Putin, wojna  na Ukrainie czy zamach w Tunezji. Najważniejsze jest to, ile pieniędzy może stracić holenderska gospodarka w ciągu tych dwóch kluczowych godzin. Dwudziesty stopień zasilania? To będzie nowe doświadczenie dla tej części Europy. Może trzeba im na wszelki wypadek pokazać  jakiś film Barei...


Miłego oglądania!


P.S. Fajne mapki i ciekawe fakty o jutrzejszym zaćmieniu oraz linki do stron, na których można będzie obejrzeć zaćmienie online (wszystko po holendersku) można znaleźć na stronie http://www.zonsverduistering.nl/eclips2015maart.html


12 marca 2015

Wychowaj sobie klienta, czyli jak działają holenderskie supermarkety

Zakupoholiczką nie jestem. I zanim przyjechałam do Holandii byłam dość oporna na wszelkie reklamy (chociaż uwielbiam oglądać spoty), promocje, karty rabatowe i programy lojalnościowe. Ale, jak wiadomo, Holendrzy to naród handlowców i na marketingu zęby zjedli. Więc i ja się nie oparłam tutejszym zwyczajom. Zwłaszcza, że holenderskie ceny przyprawiają o zawrót głowy, więc nie ma wyjścia - trzeba kombinować jak kupić chociaż odrobinę taniej. 

Nie żebym była jakaś sprytna. Na akcję typu "1+1" czy "2+1", czyli "2 za cenę jednego" czeka każdy - inaczej ceny kosmetyków na przykład są całkowicie niestrawne. Słynne holenderskie hasło "2 halen, 1 betalen" ("weź 2, zapłać za 1") słychać gęsto na targu i widać na reklamowych plakatach i folderach. Od razu sprzedaje się lepiej - nawet okulary (!) lepiej kupić podwójnie. A w końcówkach wyprzedaży w największych miastach można się nawet natknąć na akcje typu "5 za 1".



źródło
Holendrzy kochają gratisy. A sieci handlowe wiedzą o tym znakomicie. Swego czasu jedna z sieci supermarketów właśnie pod tym hasłem ("Nederland houdt van gratis") zorganizowała akcję promocyjną. Ale to właściwie nic szczególnego. Co za różnica, czy mamy promocję "2 za 1" czy "obniżka 50%". Specjalnością holenderskich supermarketów jest coś innego. Trwające dłużej akcje zbierania punktów na zakup większego prezentu. Też brzmi znajomo, prawda? Ale chyba tylko tutaj tego typu akcje są tak popularne. Niekiedy muszę przyznać oferta jest atrakcyjna. Każdego roku na przykład 2 popularne sieci proponują zniżki na bilety do parków rozrywki, ulubionego sposobu spędzania czasu przez Holendrów. I tak w AH można wiosną zbierać punkty na zniżkę do kultowego Eftelingu, a w c1000 do jednego z kilkunastu parków i ogrodów zoologicznych. Biorąc pod uwagę, że czteroosobowa rodzina może w ten sposób zaoszczędzić nawet 50 euro, warto naklejki zbierać. Wielką popularnością cieszyła się ostatnia zimowa oferta AH: po zrobieniu zakupów za 400 euro można było za jedyne 2,99 nabyć 4 kryształowe  kieliszki lub szklanki znanej marki. Popyt był spory zwłaszcza, że akcja trwała wystarczająco długo, żeby skompletować sobie cały zestaw. W końcowej fazie o brakujące naklejki żebrano na facebooku (widziałam nawet próby handlowania nimi w polskich grupach). 


Ale naprawdę majstersztykiem holenderskich handlowców są akcje skierowane do dzieci. Czołowe sieci prowadzą je 3-4 razy w roku. Nieraz są związane z jakimiś wielkimi wydarzeniami, na przykład koronacją albo mistrzostwami w piłce nożnej. Wtedy do zebrania jest kolekcja ludzików, kart lub naklejek z piłkarzami - funkcjonujących pod wspólną nazwą "minis". Oczywiście zawsze w ofercie są jakieś dodatkowe gadżety do dokupienia - album na karty, woreczek albo podstawka na na ludziki. I oczywiście już się nie opędzimy od maluchów, które "muszą mieć wszystkie MINISY!". 


źródło

W akcjach dla dzieci przoduje firma Albert Heijn, która jak nikt potrafi podejść rodziców. Najlepszym przykładem jest aktualna akcja: w marcu zbieramy startery do założenia własnego ogródka warzywnego. Za każde 15 euro zostawione w sklepie kartonowa doniczka ze skompresowaną ziemią i nasionka jednej z 20 roślin. Prawda, jakie to pouczające? Mamy różne zioła, szczypiorek, marchewkę, rzodkiewkę, a nawet truskawki. Wraz z instrukcją, jak je posadzić, przesadzać i pielęgnować, by do lata zaowocowały. Nie ma rodzica, który zabroniłby dzieciakom takiej zdrowej działalności. A nawet, gdyby jakimś cudem się zdarzył, marketingowcy AH zadbano o rozpropagowanie akcji w szkołach. Klienci, którzy minisów nie zbierają, mogą wrzucać je do wielkich pojemników przeznaczając dla szkół biorących udział w programie. Do akcji dorzucono jeszcze program edukacji na temat zdrowego żywienia: na stronie firmy są specjalne edukacyjne aplikacje, przepisy na zdrowe potrawy i napoje do samodzielnego wykonania przez dzieci (oczywiście z wykorzystaniem wyhodowanych roślin) i cała masa materiałów szkoleniowych. Są osobne programy dla poszczególnych klas: rozpoznawanie smaków, testowanie składników produktów żywnościowych. Na koniec AH funduje szkołom wspólne zdrowe śniadanie. Brzmi nieźle. Wszystko piękne i zdrowe! 






źródło


Tym razem chyba rzeczywiście. Co nie zmienia faktu, że cały ten wspaniały program ma służyć przede wszystkim przywiązaniu klienta do firmy. I to jak najmłodszego klienta! Nie ma to jak przekonać pięcio- czy sześciolatka, żeby całe życie kupował w najlepszym na świecie supermarkecie AH! Firma dba o to konsekwentnie i skutecznie. Wcześniejsze akcje minisowe były równie efektowne i efektywne. Były miniaturowe plastikowe warzywa i owoce, były kartonowe elementy farmy do składania. Były i akcje nieco mniej zakamuflowane - miniatury produktów znanych marek oraz produktów marki własnej AH. Do kompletu jeszcze kartonowy model sklepiku AH na wzór tego pierwszego. 





źródło

Jak to działa wiem z własnego doświadczenia: W 1981 roku zupełnie przypadkowo w sobotnie popołudnie napatoczyliśmy się w gdańskim kościele na niemiecki chór. Przez przygotowanych na wizytę w Polsce chórzystów zostaliśmy obdarowani paczką pełną wspaniałości (pewnie głownie z aldika). Wśród nich był proszek do prania, którego zapach tak mnie oczarował, że pamiętam go do dziś. A że jego skuteczność była niesamowita w porównaniu z jedynym wówczas na polskim rynku ixi, marka Persil tak wdrukowała się w mój mózg, że dopiero w roku 2009 odważyłam się kupić inny proszek. 


Moje dzieciaki, podobnie jak wszystkie inne w okolicy, też zbierają minisy. Niektóre posuwają się do szantażowania rodziców, jeśli mają oni ochotę podczas trwania promocji zrobić zakupy w innym sklepie. W szkole kwitnie handel wymienny. W ostatnim tygodniu akcji przed sklepem są rozstawiane barierki. Za barierą stoi tłumek małolatów, czekających na frajerów - klientów niezbierających. Gdy taka osoba bez dziecka wychodzi ze sklepu, witają ją okrzyki "Może ma pan minisy do oddania?!". W ten sposób można uzupełnić kolekcję. Jeśli takie sposoby zawiodą, w ostatnim dniu akcji sklep oddelegowuje jedną kasjerkę do obsługi stołu ostatniej szansy - można tam wymienić zdublowane minisy na brakujące. 





Na honorowym miejscu w domu panoszy się taca pełna mini-doniczek. Mam nadzieję, że  będą pieczołowicie pielęgnowane, żeby wyrosły nam jakieś pietruszki, rukola i seler, a nie tylko dwóch nowych, całkowicie lojalnych klientów.

7 marca 2015

Szkoła średnia w Holandii - wybór większego dobra

Chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się zaniedbać bloga na tak długo. Z przerażeniem stwierdziłam dziś, że ostatni wpis pojawił się na początku poprzedniego miesiąca. Działo się dużo: urlop, odwiedziny rodziców i przede wszystkim końcowy etap maratonu szkolnego. Wiecie, o co chodzi, bo już kilka razy o tym pisałam, najpierw tutaj, a potem jeszcze tutaj. Styczeń i luty były miesiącami dni otwartych, a w tym tygodniu musieliśmy podjąć ostateczną decyzję. Jak już pisałam, bardzo się tego obawialiśmy. Z dwóch powodów: po pierwsze nie do końca dowierzaliśmy szkole podstawowej, że wywiąże się ze wspólnych ustaleń co do rekomendacji dla Misi (a to dlatego, że podobne "zniekształcenia" miały miejsce już wcześniej). Po drugie, widząc ogrom możliwości i nasz brak doświadczeń z tutejszym systemem edukacji spodziewaliśmy się problemów z samym podjęciem decyzji, zwłaszcza przez Misię. Decyzji jakże trudnej dla jedenastolatki, a bardzo ważnej, bo przecież w wybranej szkole Misia będzie musiała spędzić 5 do 7 lat. Dziś mogę powiedzieć, że sprawa zakończyła się pomyślnie. W pierwszym aspekcie szkoła stanęła na wysokości zadania i wystawiła rekomendację zgodnie z wcześniejszym projektem. W drugim było rzeczywiście niełatwo, ale Misia wykazała się nie lada dojrzałością i mam nadzieję, że z pierwszej własnej dorosłej decyzji będzie zadowolona.


źródło

Wybór był trudny, przede wszystkim z powodu rozmaitości szkół utrudniającej ich wzajemne porównanie. Nie mogliśmy się oprzeć o wyniki, ponieważ w naszym mieście i okolicy jest po prostu bardzo dużo dobrych szkół. Czyli takich, których uczniowie uzyskują bardzo dobre wyniki egzaminów końcowych (w każdym razie sporo powyżej średniej krajowej). Trzeba było szukać innych przesłanek. Wtajemniczeni radzą, by wybierać szkołę, w której dziecko poczuje się najlepiej. Łatwo powiedzieć! Przecież do większości z nich można wejść tylko raz lub dwa. Najczęściej na tzw. dzień otwarty. Czasem dodatkowo na zebranie informacyjne dla rodziców. Tylko nieliczne szkoły zdecydowały się na pokazanie dzieciom lekcji - oczywiście obowiązywały zapisy, a liczba miejsc była ograniczona. Musieliśmy więc poprzestać na spotkaniach z koordynatorami klas pierwszych (udało się nam odbyć 2 bardzo miłe i rzeczowe rozmowy!) i dniach otwartych. 


Ich rozmach totalnie nas zaskoczył. Szkoły wręcz prześcigają się w reklamowaniu swoich usług. Dni otwarte to wielki pełen atrakcji piknik. Można pobawić się eksponatami, przeprowadzić eksperymenty i rozwiązać quizy. Oraz obejrzeć efekty działalności artystycznej uczniów, pracę kółek zainteresowań, posłuchać orkiestr i zespołów muzycznych, obejrzeć produkcje teatralne i taneczne. Jest kolorowo i wesoło. Dzieciaki zbierają naklejki, gadżety i nagrody. Do tego kolorowe foldery prosto z drukarni, idealnie przygotowane prezentacje multimedialne i profesjonalne filmy promocyjne - takie jak na przykład ten poniżej.





Marketing pełną gębą. Czyli klasyczny przerost formy nad treścią. Cóż, jesteśmy przecież w Holandii. Wszystko musi być całkowicie profesjonalne. Żadnej partyzantki, żadnej prowizorki. Tylko jedna z odwiedzonych przez nas zaprezentowała rzeczywiste codzienne życie szkoły zapraszając dzieci na typowe (dla tej szkoły, nie dla szkoły w ogóle!) lekcje. W pozostałych można było na szczęście przynajmniej obejrzeć podręczniki i porozmawiać z nauczycielami, szkolnymi pedagogami i uczniami. 


W sumie kolorowy zawrót głowy. Rzeczywistość nie może być aż tak wspaniała. Ale i tak jesteśmy pod wrażeniem. Tutejsze szkoły średnie dzielą lata świetlne od tych, które znam z Polski czy Niemiec. Ostatecznie Misia zdecydowała się na jedną z najbliższych  - będzie się wysypiać, bo zaledwie 5 kilometrów do pedałowania, i będzie miała sporo kolegów z osiedla. Będzie mogła uczyć się tak, jak lubi - dużo pracy samodzielnej i w małych grupkach, brak typowych przedmiotów, lekcje zblokowane w projekty tematyczne. Do tego nauczanie języków obcych na bardzo wysokim poziomie z gwarancją uzyskania oficjalnych certyfikatów, trochę artystycznych zajęć pozalekcyjnych, fajne wycieczki, dużo możliwości pracy społecznej (również na rzecz krajów rozwijających się  - z możliwością egzotycznych wypraw). Nowoczesne technologie w postaci codziennej pracy z chromebookiem, ale w dość konserwatywnym środowisku. Największym plusem jest mocno zindywidualizowane podejście do uczniów. Wynegocjowaliśmy pomoc w nadrabianiu nielicznych już braków i opóźnień w holenderskim oraz dostosowanie poziomu nauczania niemieckiego do umiejętności Misi. Reszta nauki też może być modyfikowana w zależności od możliwości intelektualnych i zaangażowania uczniów - ostatnie klasy mają nawet możliwość uczęszczania na pojedyncze kursy na uniwersytecie. 


Brzmi nieźle. Podanie złożone, jeszcze tylko jedna rozmowa wstępna i kilkumiesięczne oczekiwanie na potwierdzenie przyjęcia. A w sierpniu zacznie się nowy etap życia. Mam nadzieję, że moja mała córeczka będzie zadowolona!




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...